fot. Jacek Gądek
„Stajemy się nie tyle wrzącym tyglem, co piękną mozaiką. Różni ludzie, różne przekonania, różne tęsknoty, różne nadzieje, różne marzenia” – Jimmy Carter.
Jest miejsce na warszawskiej Woli, gdzie czas wstrzymał oddech. Odrapany mur wzdłuż ul. Prądzyńskiego obejmuje żelazną, pordzewiałą bramę. Wszystko co po drugiej stronie, a co stworzone ręką ludzką, jest tu rude. To budynki dawnej Gazowani Miejskiej, a wśród nich najokazalsze – dwa cylindryczne zbiorniki. Mówi się o nich – warszawskie Koloseum. Są unikatem na skalę światową, a ich historia zaczyna się w 1888 r., gdy Wola jest jeszcze podwarszawską wioską. W zachodzącym słońcu odbywa się tu rudo-rdzawy spektakl.
Kilka lat temu często bywałam w sąsiedztwie Gazowni. Potrzebne mi przerwy spędzałam na przylegającym do zabudowań skwerze im. Alojzego Pawełka. Wyobrażałam sobie wtedy, jakie to mogłoby być przeżycie, stanąć w pustym wnętrzu jednego ze zbiorników. Zieleń skwerowych drzew trzepocząca liśćmi, stawała się metaforą gry światła i cienia. Kruszące się cegły w gamie rudych odcieni, choć każda inna, układały się starannie w całość. Szczerbate otwory okienne ze szczątkami szkieł i ram, przypominały niezagojone rany, chłepczące pocieszające powietrze. Kapiąca obecność wody, snująca się po murach odbija refleksy światła w kałużach. Zapach historii i duchy budowniczych, ich rozmowy dudniące wewnątrz – o czym były wówczas, w XIX wieku? Po skończonej dyskretnej pogadance z cegłami, wracałam z przerw.
Z cegłą jest jak z mozaiką – jeden element nabiera znaczenia, gdy staje się częścią całości. Ożywiony dotykiem ludzkiej ręki, wprawiony w ruch, puszczony w bieg historii. Staje się np. gazownią. Albo murem, co w określonym miejscu spotyka się z pordzewiałą bramą strzegącą tajemnic z przeszłości. Wspólnie tak sobie milczą, o romantycznej epoce rewolucji przemysłowej. Jestem jej bardzo ciekawa.
Nie mieszkam na co dzień w Warszawie, ale myślę o niej jak o mojej stolicy. Heroiczne i romantyczne – tak czuję to miasto, a głębiej, po prostu ludzkie.