fot. Ula Koźmińska
Warszawskie wabi-sabi: dziury po kulach
“Wabi-sabi to piękno rzeczy niedoskonałych, ulotnych i niekompletnych (…) to piękno rzeczy niekonwencjonalnych”
– Leonard Koren, autor: Wabi-sabi for Artists, Designers, Poets & Philosophers
Warszawa to dla mnie miasto nierówne, popękane, pełne rys, szczelin i dziur. To miasto określone przez swoją burzliwą historię, zniszczenia wojenne, zmiany polityczne, systemowe, społeczne. Miasto, w którym wielość wątków widoczna jest na każdym kroku. Gdzie kolejne warstwy nakładają się na siebie, zazębiają, często kontrastują, a czasem współgrają. Właśnie ten miks materiałów, estetyk, form i detali uważam za typowo warszawski, a najbardziej fascynują mnie przestrzenie pomiędzy tymi warstwami, rysy, uskoki, pęknięcia. Te małe szczegóły, przez które wydobywa się historia, są dla mnie immanentną częścią Warszawy. Tworzą jej fascynujący, wyjątkowy charakter.
Drobiazg subiektywny – dziury po kulach.
Pomimo niełatwego historycznie i politycznie czasu (lata 80-te) okres mojego dzieciństwa wspominam błogo, słonecznie, żeby nie powiedzieć – idyllicznie. Wychowałam się na zielonej Saskiej Kępie, w starej przedwojennej kamiennicy, w pięknym, przestronnym mieszkaniu. Moje wspomnienia z tamtego czasu krążą wokół rodzinnych weekendów i długich spacerów. Pamiętam dziki wtedy park Skaryszewski, małe uliczki pełne klonów i akacji, krzywe chodniki, bajkowe domki holenderskie, wille z okrągłymi balkonami, zapach bzów w maju i różowe magnolie. Stanowczo Saska Kępa w tamtym czasie była dla mnie miejscem sielankowym, radosnym i spokojnym. Może dlatego tak dobrze pamiętam dziury po kulach…
Podczas naszych codziennych spacerów często mijaliśmy taki jeden trochę inny, mroczny budynek – usytuowany przy ulicy Berezyńskiej*, gdzieś pomiędzy Gruzińską a Finlandzką. Pamiętam, że był przybrudzony, dość prosty, o nierównej fakturze kamienia. Jednak najbardziej fascynujące były dziury! Ciemne, chropowate, nierówne. Rozsiane po całej elewacji, tworzące mniejsze i większe wyrwy, odpryski i uskoki. Zawsze chciałam ich dotknąć, ale były za wysoko. Intrygowały mnie. Trochę przerażały. Na pewno niesamowicie pociągały. Może dlatego, że nie przystawały zupełnie do otaczającego mnie słonecznego świata. Były ciemnymi cząstkami, czymś, co mnie zatrzymywało, onieśmielało. Prowokowało do zadawania pytań. Te drobiazgi, dziury, były czymś, co sprawiało, że pytania na temat przyczyn, losów i trudnej historii miasta pojawiały się w mojej głowie samoistnie. Sprawiały, że Warszawa zaczynała być dla mnie czymś więcej niż sielankowym, zielonym światem. To chyba właśnie to wspomnienie z dzieciństwa, ten chropowaty detal przyczynił się do dalszej mojej fascynacji miastem, architekturą, materiałem i wszystkim, co pomiędzy. A dziury nigdy nie były dla mnie brakiem, lecz początkiem pewnej historii. One budziły moją ciekawość, zainteresowanie tym, co inne, nieoczywiste, ukryte. Tym wszystkim, co dla mnie tworzy Warszawę.
Post scriptum
Znalazłam później jeszcze wiele budynków w Warszawie podziurawionych wojennymi kulami, takich jak, np.: Dom bez Kantów przy Krakowskim Przedmieściu, Hala Mirowska, Pałac Raczyńskich, szkoła na Kole przy ulicy Ożorowskiej, kamienice przy ulicy Emilii Plater, Okrzei, Naruszewicza… Niestety czasem dziury znikają. Pod idealnie równą, wypolerowaną warstwą renowacji. Tak właśnie stało się z przedwojenną kamienicą przy ulicy Narbutta**, którą codziennie mijam podczas moich wieczornych mokotowskich przebieżek i której lekko falująca fasada pełna była tych charakterystycznych wojennych wyrw i uskoków. Niestety piękne, chropowate dziury zniknęły, a w perfekcyjnej, wypolerowanej elewacji budynku trudno dopatrzeć się jakichkolwiek śladów czasu. Dla mnie wraz z tymi dziurami zniknęła bardzo istotna część miasta – część jego historii.
*Blok / Willa XXL przy ul. Berezyńskiej 16 wybudowana w 1934 roku według projektu Stanisława Barylskiego.
**Kamienica Kazimierza Broniewskiego przy ul. Narbutta 22 wybudowana w 1938 według projektu Antoniego Jawornickiego