fot. Agata Koczowska
Już pierwszy kęs przywodzi na myśl spotkania z przyjaciółką.
Ilekroć jestem w Centrum, muszę tam zajrzeć. Po prostu muszę. Gdy wysiadam z metra i pnę się na „patelnię” lub zbiegam schodami z przystanku tramwajowego, albo wyskakuję z autobusu, dopada mnie myśl o kruszonce z wiśnią. Choć kosztuje trzy złote, jest zaledwie kilka miejsc w Warszawie, gdzie można ją znaleźć. Ja zawsze schodzę do podziemi przy Dworcu Centralnym.
Przemierzam długi pasaż i… za każdym razem odczuwam lekki niepokój. Czy ten punkt jeszcze istnieje? Właściwie wypieki tam są średnie. Moja ukochana kruszonka z wiśnią (nigdy z jabłkiem!) pachnie i smakuje tablicą Mendelejewa. Miejsce nazywa się „Prosto z pieca”. Nazwa nie zawsze oddaje realia. Czasami drożdżówka jest gorąca, parzy w język i rozpływa się w ustach. Innym razem „trąci myszką” albo ma posmak sąsiadki – pizzy z pepperoni. Takie momenty rozczarowują. Mimo to ilekroć jestem w Centrum, daję kruszonce kolejną szansę.
Bo ta kruszonka smakuje i pachnie przyjaźnią. Już pierwszy kęs przywodzi na myśl dawne spotkania z przyjaciółką. Czasem odbierałam ją z pracy na staromiejskim Podwalu. Spacerowałyśmy Traktem Królewskim, łapałyśmy tramwaj i jechałyśmy na kruszonkę. Innym razem zmęczone wielogodzinnymi zakupami ciuchowymi (których serdecznie nie znoszę), schodziłyśmy na dworzec, żeby uzupełnić kalorie i endorfiny. I wreszcie ten moment, kiedy wkładałam brązową, papierową torebkę z jeszcze parującą zawartością do plecaka i jechałam odwiedzić rekonwalescentkę po ciężkiej operacji.
Minęły lata, a ja nadal wpadam na Dworzec Centralny. Po wspomnienia. Po drżenie serca. Na kruszonkę z wiśnią.